środa, 17 czerwca 2009

Nowa era graczy...

Tytuł może być nieco mylący, bo nie będę traktował o stricte nowej odmianie graczy komputerowych, ale tym jak to ja dostrzegłem zmiany jakie zaszły w tym światku.

Gry komputerowe towarzyszą nam niemal od samego początku styczności z komputerem. Bez względu czy jest to pasjans, saper czy coś bardziej widowiskowego. Dawno temu posiadałem cudo techniki o nazwie Commodore 64 z kaseciakiem podłączone do czarno-białego telewizora 15" (inni mieli Atari, ZX Spectrum, albo Amstrada - a wybrańcy Amigę 500 ze stacją dyskietek). Większość uważała, że to komputery wyłącznie do gier - no bo co można z nimi zrobić? Ale można było wiele - o czym sam próbowałem wiele osób przekonać. Z pomocą czasopism takich jak "Bajtek" można było poduczyć się paru komend Basica i "zaprogramować" swoją maszynkę do różnych rzeczy. Sporo było też oprogramowania użytkowego (na przyklad edycja grafiki), ale sterowanie kursorem za pomocą stykowego joystica było co najmniej trudne. Po krótkim czasie Basic już nie wystarczał i tak zaczęło się polowanie na nowe pudełko.

Komputery PC były w tym czasie jeszcze poza zasięgiem (głównie ze względu na ceny), choć można było je obejrzeć w niektórych szkołach (ale tylko pojedyncze sztuki z kartami hercules). W sklepach królowały pudełka o nazwie Amiga 600 (rozwinięta edycja Amigi 1000) czy cudnie prezentująca się Amiga 3000 (prawie jak PC). Niestety - nie dane mi było skorzystać z tych gorących towarów, bo dziwnym jakże szczęśliwym trafem, stałem się posiadaczem komputera PC kupionego na raty (486DX2, 4MB RAM, 800MB HDD, FDD 3.5", jakiś Sound Blaster, grafika SVGA 2MB i guzik "turbo").

Pierwsze gry (bo o nich mowa) niemal pochłonęły mnie całkowicie. UFO: Enemy Unknown, Another World, Gabriel Knight i wiele innych.

Przełomem okazała się możliwość gry w trybie multiplayer przez kabelki COM, a później po sieci. Uzbrojeni w zakupione za grubą kasę karty sieciowe BNC, grube kable i terminatory stawialiśmy pierwsze sieci. Pamiętam całe weekendy, kiedy po kilkanaście godzin graliśmy w Doom'a, Duke Nukem czy Redneck Rampage. Po kilku godzinach snu wracaliśmy przed monitory w z przekrwionymi oczami tłukliśmy się dalej.

Już po krótkim czasie okazało się, że "sprzęcik" nie wyrabia. I tak dokupiono RAM i napęd CD-ROM x2 (to chyba był już 1996 rok), a zakup sfinansowałem sprzedając swój mechaniczny pojazd zwany potocznie "komarkiem". W tym czasie tak trochę z boku powoli wyłaniało się takie cudo zwane Internetem. Dostępne tylko poprzez modem i telefon (słynny numer 0-20-21-22, ppp i ppp) stało się naszą bramą do sieci (no konieczności spłacania wysokich rachunków telefonicznych). Pierwsza gra, w którą grałem poprzez internet to oczywiście Diablo. Cóż to było za przeżycie.
Streszczając kilka kolejnych latek, z ważniejszych rzeczy to wymiana kompa na Pentium 200MMX, karty sieciowe ethernet i pierwszy zakupiony hub 10Mb. Granie "po sieci" nigdy wcześniej nie było takie proste. W grach pojawiały się za to coraz to nowe zabezpieczenia przed kopiowaniem i drogie oryginały, których nikt nie kupował.

Studia upłynęły pod znakiem Unreala, Doom 3 Arena, Diablo 2 i innych gatunków. Gry stały się trochę mniej ważne bo przecież było tyle innych ważnych rzeczy (Assembler, C++, ADA czy analiza matematyczna). Przyznaję - grać przestałem.

Ostatnio od czasu do czasu "popykałem" tylko w San Andreas wyczekując na GTA IV.
Tak całkiem z boku powstały 2 nowe zjawiska: gracze on-line (których najlepszym przykładem są gracze w World of Worldcraft) i konsolowcy.

Tych ostatnich jakoś przegapiłem. O ile światek WoW wywodzi się po części z doświadczeń Blizzard z Diablo, to konsole stały się całkiem nowym zjawiskiem. I tak, teraz, mamy w domach komputery, laptopy i konsole. Co więcej, początkowo, konsole były tylko do gier. Ale to już od dawna się zmienia. Pojawienie się Xbox'a i PS3 zmieniło całe rozłożenie sił pomiędzy PC, a konsole. Te ostatnie nie są już tylko do grania. Podłącza się je bezpośrednio do Internetu i w nowym modelu biznesowym on-line działalności firm, zasysa gierki bezpośrednio na dyski. Konsole stają się centrami rozrywki zastępującymi inne urządzenia takie jak stacjonarne odtwarzacze DVD/DivX, a PS3 z czytnikiem Blue-Ray jest tutaj na topie. Mozliwości podłączenia dodatkowych akcesoriów (klawiatury, mikrofony itp) sprawiają, że tego typu urządzenia wyprą z domów komputery PC, które pozostaną domeną biznesu i nauki. Podobnie było kiedyś z telefonami komórkowymi, które kiedyś były tylko telefonami, a teraz są już niemal mobilnymi biurami.

Gracze PC są coraz wyraźniej pomijani. Niektóre gry pojawiają się wyłączenia na konsolach, a w najlepszym wypadku na PC udostępniane są niedopracowane konwersje sprawiające wiele problemów. Co więcej, sami gracze dzielą swoje środowisko na części. Na forach poświęconych poszczególnym tytułom często obrzucają się obelgami (prawie jak żołnierze Windows i Linux).

Jako miłośnik PC stanąłem teraz przed wyborem - modernizować stare domowe pudło, czy kupić konsole. Na szczęście na podjęcie decyzji mam trochę czasu, a te przemyślenia i powrót do korzeni dały mi sporo do myślenia. Czy zdołam zdradzić coś, co było częścią życia przez ostatnie 17 lat?

czwartek, 4 czerwca 2009

Antychryst (5/6)

Wczoraj na pokazie w kinie Muranów obejrzałem najnowsze dzieło Larsa von Triera "Antychryst" (w rolach głównych Willem Dafoe i Charlotte Gainsbourg). Słowa samego reżysera stwierdzającego, że "jest najlepszym reżyserem na świecie" mają w sobie wiele prawdy. Ale należałoby jeszcze dodać, że jest równie niezrozumiały jak genialny.

Nie uwierzę nikomu, kto powie, że w pełni zrozumiał ten film. Obraz do bólu przepełniony jest symbolami, prawie nic nie jest w nim pokazane "wprost". Widz w każdej minucie filmu musi analizować pojawiające się elementy i łączyć je samodzielnie nie uzyskując żadnej pomocy od reżysera czy aktorów. Siła filmu tkwi głównie w nastroju niepewności i przygnębiania. Obserwując zmagania bohaterów z żalem po utracie dziecka, dodatkowo okraszone nad wyraz odważnymi scenami seksu i przemocy, widz staje się coraz bardziej podatny na budowany nastrój niepokoju. Symbolika religijna objawiająca się w nawiązaniach do drogi krzyżowej, czy pogrzebania w grocie (i wiele innych, których interpretacji nawet się nie podemuję) w połączeniu z wypaczonymi tezami dotyczącymi natury ludzkiej (tej złej) i procesów czarownic sprawia ogólne wrażenie chaosu. Ale to przecież właśnie "chaos króluje" (podtytuł jednego z segmentów filmu).

Szalę na korzyść filmu ostatecznie przechyliły fragmenty dotyczące przyczyn bólu i żalu głównych bohaterów (śmierć dziecka). Poszczególne elementy rozrzucone po filmie ułożyły w całość stosunek matki do dziecka. Matki, która przepełniona strachem, gotowa była okaleczyć dziecko (zakładając mu odwrotnie buty) tylko po to, aby się od niej nie oddalał. A ostatecznie i tak maluch postawił kilka kroków za dużo przypłacając to życiem.

Kobieta targana wyrzutami sumienia, popada coraz bardziej w szaleństwo. Jej mąż usiłuje jej pomóc nie zdając sobie sprawy, że brnąć ku przyczynom strachu tylko pogarsza sytuację. Wyrzuty sumienia powodowane między innymi faktem, że czas gdy syn szedł na spotkanie śmierci, oni spędzali upojnie w łóżku, doprowadziły do wypaczenia aktu seksualnego w jej wykonaniu. Sama pragnęła wracać do tych uczuć, ale jednocześnie chciała karać się bólem za to, że nie potrafiła ochronić syna.

Od samego początku w filmie pojawiają się "trzej żebracy" (pomysł zaczerpnięty z wiersza Williama Butler Yeats'a "The Three Beggars") ukryci początkowo pod postacją figurek na stole, później fałszywego gwiazdozbioru, a ostatecznie trzech zwierząt. Żal, Ból i Rozpacz wystąpiły w filmie jako zwiastuny śmierci. Bohaterka stwierdziła, że jeszcze nie czas na śmierć, bo nie zjawili się trzej żebracy. A kiedy już byli w komplecie nie było odwrotu. Ktoś musiał umrzeć.

Początkowo dawałem filmowi ocenę 4+, ale po ochłonięciu z emocji doszedłem do wniosku, że zasługuje na pełne 5 punktów. Aktorsko bez wątpienia na 6. Doskonała kreacja Charlotte Gainsbourg (nagroda aktorska w Cannes) po prostu wbija w podłogę. Film posiada piękne zdjęcia i doskonały dźwięk (muzyki jest w nim mało, ale też bardzo dobrze przysłużyła się budowaniu nastroju). Prolog sfilmowany całkiem inaczej niż reszta filmu jeszcze bardziej podkreśla unikalny charakter i emocje wydarzeń będących przyczyną późniejszych wydarzeń. Całość zawiera wiele brutalnych scen (już nigdy nie spojrze tak samo na nożyczki).

Ogólnie uważam, że film nie nadaje się do oglądania w kinie. Mój nastrój prysł, kiedy widownia zaczęła się podśmiewywać (pewnie w reakcji na pełnię ukazanych emocji). Wolałbym obejrzeć go w mniejszym gronie.

Ale trzeba przynać, że film wygrał w ogólnym odbiorze. Widzowie wychodząc dyskutowali o filmie. Staliśmy razem kilkanaście minut, a później w metrze rozmaiwaliśmy o tym jak zrozumieliśmy poszczególne fragmenty. A nasze interpretacje czasami się różniły.

środa, 3 czerwca 2009

Windows 7 nadchodzi...

Wielkimi krokami nadchodzi... nadchodzi DUŻE...

Już 23 lipca gotowa będzie wersja Ready-To-Market (potocznie RTM) najnowszego produktu ze stajni Microsoft -a mianowicie Windows 7.

Wiele osób ma obawy - i to uzasadnione. Biorąc pod uwagę porażkę Visty, której nikt już chyba nawet nie broni moglibyśmy być pełni obaw. Nie ukrywajmy - to właśnie rynkowe fiasko Visty stało się główną przyczyną przyspieszenia prac nad nowym systemem.
Jest jednak druga strona. A mianowicie Microsoft już niejednokrotnie udowodnił, że potrafi dostosować się do wymagań rynku i zmienić swój produkt. Prawda, że robią to dość wolno, ale może tym razem wyjdzie lepiej.

Finalna wersja W7 ma się ukazać już 22 października 2009 roku. Wiele firm korzystających z produktów okienkowych czekało z ewentualnymi migracjami do Visty, nawet jeśli mieli taką możliwość bez ponoszenia kosztów (np. umowy EA). Podobna sytuacja miała miejsce już jakiś czas temu, kiedy to wiele firm "odpuściło" sobie Windows 2000 i przeczekało z migracją z NT4 na Windows XP. Teraz może być podobnie. Nie dajmy się zwodzić. Zakończenie wsparcia XP z pewnością przyspieszy ten proces i stanie się trampoliną dla popularności W7.

Tymczasem ciekawi fakt ostatnich doniesień związanych z odwiecznym konfliktem giganta z Redmond z Unią Europejską. Było już wiele procesów, wiele wyroków i odwołań (oczywiście najwięcej na tym zarobili prawnicy - a nie użytkownicy czy pomniejsze firmy). W skutek powyższego będziemy mieć między innymi możliwość całkowitego wyłączenia przeglądarki Internet Explorer.

Ale na tym nie koniec. Bo to przecież nie o to chodzi.
Tym razem słyszy się o "prośbach" UE o wprowadzenie do wersji instalacyjnej nowego systemu przeglądarek konkurentów. No bo przecież jeśli użytkownik nadal będzie mógł wybrać sobie IE podczas instalacji, to czemu nie miałby mieć możliwości wyboru innego produktu?

Nie bardzo rozumiem te ingerencje polityki w biznes. Jak można nakazać komercyjnej firmie promowanie swoim logiem i marką produktów konkurencji? Pod przykrywką "dobra ogółu", czyli użytkowników komputerów, UE wyraźnie ingeruje w biznes. Tu nie chodzi o to, że pozostałe przeglądarki są darmowe. Nie chodzi o to, czy są lepsze, czy nie (nie podejmuję się ocen, choć korzystam z 3 różnych przeglądarek).

Jak UE wyobraża sobie świadczenie usług serwisu i wsparcia technicznego nowego oprogramowania? Czy Microsoft będzie musiał supportować technicznie SWOIMI zasobami produkty innych firm? A co jeśli klient zwróci oprogramowanie (bo może) i uzasadni to czymś związanym z obcą przeglądarką? Microsoft będzie musiał oddać pieniądze i zostanie narażony na straty. A pozostałe marki wypromują się kosztem kanałów dystrybucyjnych i reklam samego Microsoftu.

Nie bronię tej konkretnej firmy, ale ja nie zgadzam się z tymi działaniami UE.
Wywarcie wpływu, aby umożliwić odinstalowanie IE to jedno, ale zmuszanie firmy to działań niezgodnych ze sprawdzonym modelem biznesowym to już zupełnie co innego. Tu z pewnością nie chodzi o obronę uciśnionych użytkowników (bo i tak spora część "piraci" software).

Twilight Saga

Aktulanie posucha w świecie seriali, za to coraz więcej filmów. Za późno już opisywać repertuar Cannes, ale zatrzymam się na chwilę przy nowym trailerze "The Twilight Saga: New Moon".

railer jak to zwykle bywa jest zachęcający, ale na przykładzie części pierwszej można się spodziewać kolejnej nudy. Ot kolejny niby-dreszczowiec dla odmużdżonej ferajny zza oceanu. Nastpolatki na nowo oszaleją za Pattisonem, a zwykłym widzom pozostanie niesmak.

Ja osobiście żałuję, że kilkanaście lat temu nikt nie zakochał się w Louisie czy Lestacie. Może otrzymalibyśmy pełny cykl "Kronik Wampirów" zamiast nędznej namiastki w postaci "Królowej Potępionych".

Wg. mnie, Stephanie Meyer może pisać kolejne odcinki "Beverly Hills 90210".