poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dorian Gray (4.4/6)


"Portret Doriana Graya" jest jedyną powieścią Oscara Wilde'a - na codzień poety i filologa. Filmowcy dość często sięgali po postać młodego dekadenckiego, nie starzejącego się szlachcica - a w 2009 roku swoja wizję przedstawił Oliver Parker ("Fade to black").

Do obejrzenia filmu na pewno nie skłoniły mnie recenzje z polskich portali gdzie wytykano nudę, ciężki klimat i słabe aktorstwo. Cóż... nie daję się ponieść takim opiniom, a filmy określane przez wielu "ciężkimi" często sprawiają niespodzanki. I tak było w przypadku Doriana.

W roli głównych wystapił Ben Barnes (którego ostatnio widziałem w "Gwiednym pyle" i "Kronikach Narni: Książe Caspian") i partneruje mu Colin Firth i Rachel Hurd-Wood. Właśnie postać kreowana przez Firtha podoała mi się najbardziej. Taki buntownik pod pantoflem żony. Zbuntowany, ale świadomy zarówno obowiązków (jako ojciec) jak i uciekającego czasu.

Kiedy młody, niedoświadczony Dorian trafia pod jego skrzydła, szybko przeistacza się w młodego (chciałoby sie powiedzieć yuppie, ale to nie te czasy) eksperymentatora. A za sprawą niezwykłego obrazu nic mu nie jest straszne. I właśnie ten obraz jest jego przekleństwem. Nie czarujmy się. Oglądając film, każdy chciałby taki obraz, każdy chciałby, aby rany się goiły, zmarszczki nie pojawiały, młodość trwała - a starzał sie tylko obraz. Ale jaki to miałoby wpływ na nasza duszę?

Ta kwestia przebija się w tym mrocznym, klimatycznie ciężkim (ale w pozytywnym znaczeniu) filmie. Problem duszy w nieśmiertelnym ciele. Problem człowieka, który zgrzeszył, z perspektywy czasu jest świadom uczynionego zła - i po latach chce się zmienić. Ale "karma to dziwka" (nie pamietam kto to powiedział) - i karma dosięgnie każdego. Nawet Doriana Graya.

Polecam ten film wszystkim, którzy lubią takie klimaty. Rezyserowi udało się stworzyć mroczny świat dekadentyzmu, który przez cały film utrzymał mnie przy ekranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz