środa, 30 grudnia 2009

Podsumowanie roku (seriale)

Zbliża sie koniec roku, a ponieważ do tej pory mało miejsca poświęcałem serialom postanowiłem zainaugurować zwyczaj podsumowywania poszczególnych kategorii zainteresowań, a zacznę od seriali. Oczywiście nie jest to jakiś wyznacznik krytyczny, bo żaden ze mnie autorytet, ale postanowiłem podzielić się swoimi odczuciami. Kolejność w poszczególnych kategoriach jest przypadkowa (chyba że w tekście zaznaczam inaczej).

Kategoria: "Najwieksza niespodzianka"

Serial "Paradox"
Wow. Powtórzę głośniej: WOW. Tego się nie spodziewałem. Podobno "Flash Forward" miał być odkryciem sezonu, ale po mocnym otwarciu bardzo zwolnił. To co tym razem zafundowali nam brytyjczycy znacznie przebija amerykańską produkcję! Mamy podobny problem, ale dużo lepszą fabułę. Bardzo ciekawe postacie i relacje między nimi, a także duzo fajnych pomysłów.







Zakończenie 4 sezonu serialu "Dexter"
Tego tematu nie będę rozwijał, żeby nie popsuć zabawy tym, którzy nie widzieli jeszcze tego sezonu. A osoby, które widziały - wiedzą o co chodzi.
Serial zadziwia od pierwszego odcinka i nic dziwnego, że ma tak wielu fanów.







Drugi sezon "Fringe"
Można powiedzieć, że pierwszy sezon "Fringe" był niezły... nawet dobry. Ale rozwój fabuły pod sam koniec i jego kontynuacja w drugim sezonie bardzo podbija stawkę. Serial zyskał w mojej ocenie kilka punktów. Oczywiście, tak, zdaję sobie sprawę, że moja opinia jest bardzo kontrowersyjna, że serial ma wiele niepozytywnych opinii... ale ja się tym nie będe przejmował. To moje podsumowanie i moja opinia... jest jaka jest.





Drugi sezon "Breaking Bad"
Dla mnie historia Walta była niesamowitym odkryciem 2008 roku. Te kilka odcinków pierwszego sezonu wręcz wbiły mnie w fotel przed ekranem i nie pozwalały mi się od niego oddalić. Drugi sezon też był dobry (a nawet bardzo dobry, ale nie chcę tworzyć kolejnej kategorii). Niesamowite otwarcie i bardzo dobry, zaskakujący finał. Może pomiędzy trochę zabrakło, bo miejscami było nudno, ale zdecydowanie warto obejrzeć cały serial.





Serial "Supernatural"
Będę szczery. Pierwszy sezon to kicha. Wszyscy, z którymi na ten temat rozmawiałem znają moja opinię - to Buffy z dwoma gejami.
Ale tak mniej więcej od połowy drugiego... no może od trzeciego sezonu coś zaczęło się zmieniać. Serial stał się mroczniejszy, ale jednocześnie naładowany humorem. Z odcinka na odcinek stawał się lepszy, a teraz piąty sezon... Rewelacyjny odcinek "The End" daje nam przedsmak tego co nadchodzi... a nadchodzi ogień i Apokalipsa. a ja czekam na kolejne odcinki.




Kategoria "Największe rozczarowanie"

Serial "V"
Nie ma co. Dla fana oryginalnego "V" nowa amerykańska edycja to totalna porażka. Przez wielu określany jako "serial niespełnionych nadziei" zawiódł na prawie wszystkich frontach (może oprócz wizualnego). Pierwszy odcinek dawał nadzieje, ale już kolejne przetrzebiły grono potencjalnych fanów. Brytyjski pierwowzór pomimo braków technicznych (inne czasy) oferował bardzo dobrze zbudowaną fabułę, doskonale zobrazowane reakcje społeczeństwa na różnych jego szczeblach. A tutaj mamy agentkę FBI i księdza. Zbuntowanego młodziaka i żądnego sukcesu dziennikarza. Bardzo płasko. Brak polotu i jakoś nie potrafię się identyfikować z bohaterami.
A teraz jeszcze ta przerwa - ile można czekać? Miejkmy chociaż nadzieję, że do twórców dotrą opinie widzów i że wezmą je sobie do serca.

Serial "Vampire Diaries"
Nie wiem jaka jest grupa docelowa tego serialu, ale pewnie chodzi o jakieś 9 letnie dziewczynki. Ocena może nie być miarodajna, bo obejrzałem tylko (aż?) 5 odcinków i musiałem sobie odpuścić. Niesamowicie głupie zabiegi w stylu tajemniczej mgły na cmentarzu i tony makijażu na twarzach wampirów odrącają sprzed telewizora. Trochę mierzi mnie to pakowanie takiej tematyki w młodzieżowe klimaty.

Serial "Naznaczony"
Polski akcent na liście, ale szkoda, że na "tej drugiej". Serial zapowiadał się słodko. Reklamowany był jako wydarzenie roku, ale rzeczywistość okazała się całkiem inna. Nie wiem czemu. Może dlatego, że widzowie sami nie wierzyli, że w Polsce jest możliwe nakręcenie dobrego serialu... Miało być cudnie a wyszło jak zwykle. Słabe rozwinięcie postaci, słaby finał.

Drugi sezon serialu "Dollhouse"
Temu serialowi chciałem dać szansę. Serio. Pierwszy sezon był mierny, ale miał mocne zakończenie (w szczególności ten ostatni odcinek nieemitowany w niektórych telewizjach). Miałem nadzieję, że ta wysoka forma się utrzyma, ale jednak Joss Wheadon ma jakieś problemy w budowaniu fabuły. Ni to śmieszne ni poważne. W "Firefly" było wiadomo - miało być zabawnie.






Serial "Stargate: Universe"
Ci co liczyli - trochę się przeliczyli. Te dotychczasowe epizody są bardzo nierówne (najlepszy jest chyba ten zatytułowany "Time"). Daje mu szansę ze względu na poprzednie dwa seriale tego uniwersum, ale z wielkimi obawami. Bywało tak, że się wynudziłem... a tego nie lubię.



Podsumowując... był to ciekawy rok. Nie twierdze, że oglądam wszystkie seriale - bo to jest niewykonalne. Staram się być na bieżąco i daję szansę wielu historiom. Niestety, nie obejrzałem jeszcze kilkuodcinkowego serialu "Prisoner", a "The Day of the Triffids" zapowiada się miło (dzięki Sick!)
Miło, że mieliśmy polski akcent... może w przyszłości będzie lepiej. Czeka nas nowy, 2010 rok a w nim nowy "najdłuższy dzień z życia" Jacka Bauera, odnajdą się też "Zagubieni". No i mój faworyt zaraz na początek roku: "Spartacus: Blood and Sand".

Jest na co czekać... jest po co żyć!

niedziela, 13 grudnia 2009

Stan wojenny i Wojciech J.



Nic dodać, nic ująć...

wtorek, 8 grudnia 2009

Jack Ketchum - Dziewczyna z sąsiedztwa, Rudy, Potomstwo

Zacznę nietypowo - od usprawiedliwienia. Nie, nie czytałem, żadnej książki Jack'a Ketchuma, nawet "Dziewczyny z sąsiedztwa", która ukazała się w Polsce całkiem niedawno. Nie, filmu "The Lost" też nie widziałem - ale jak tylko go dostanę, na pewno obejrzę.

Opinie o tych trzech filmach bazują wyłącznie na podstawie mojego odbioru obrazu, dźwięku i niesamowitego natężenia emocji, które towarzyszą każdemu z nich. Ale po kolei...

"Dziewczyna z sąsiedztwa" (2007)
Początek filmu przpomniał mi film "Stań przy mnie" Roba Reinera. Zastosowano podobną konwencję, w której główny bohater opowiada historię z perspektywy kilkudziesięciu lat. Jest już dojrzałym człowiekiem, z bagażem doświadczeń i przedstawia okrutną historię, której był świadkiem w młodości. W rzeczywistości konwencja ta nie jest tak banalna jak mogłoby się wydawać. Doskonale pasuje do samej opowieści, bo widz przecież nie ma wątpliwości co jest dobre a co złe.
Ze sposobu opowieści można wywnioskować, że bezsilność jest jednym z tych elementów, które najbardziej ciążą na sumieniu dorosłemu już mężczyźnie. A jest to opowieść właśnie o sumieniu. O tym jak grzechy młodości mogą ciążyć na nim przez resztę życia. Przed odpwoiedzialnością można uciec - przed sumieniem nie.
Młody chłopiec będący świadkiem niesamowitej nienawiści i przemocy fizycznej wobec mieszkającej obok dziewczyny, czuje się zagubiony i bezsilny. Nie wie gdzie szukać pomocy - ma świadomość, że każde jego słowo może zostać odebrane jako kłamstwo i zwrócić się przeciwko niemu. Będąc przerażonym i biernym obserwatorem fizycznych tortur młodej dziewczyny, chłopiec przeżywa psychiczne katusze. Jego chęć pomocy i strach przed otoczeniem (przed rówieśnikami, którzy za namową starszej, zgorzkniałej, kobiety, żywo uczestniczą w procederze), a jednocześnie więź porozumienia z cierpiącą dziewczyną wzbudza litość. O ile można się domysleć jaki koniec będzie miała ta prawdziwa historia, to jednak mamy nadzieję... niestety złudną.
Film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie jest doskonały aktorsko ani wizualnie. Jest wręcz "brzydki". Ilość emocji, które towarzyszą pokazywanym scenom sprawił, że ta brzydota jest całkowicie usprawiedliwiona. gloryfikowane do tej pory lata pięćdziesiąte zostały ukazane jako siedlisko przemocy. Czas kiedy policja wierzy na słowo "dobremu obywatelowi", a ofiara nie ma żadnych praw.

"Rudy" (2008)
Brian Cox to aktor bardzo charakterystyczny. Wcielił się w rolę mieszkającego samotnie mężczyzny, który swoje życie dzieli z psem. Zwierze mające już 14 lat jest jedynym wspomnieniem po tragicznie zmarłej żonie i zajmuje centralne miejsce w jego świecie. Rudy jest częścią rodziny.
Kiedy kilku małolatów w akcie bezdusznego okrucieństwa zabija psa, Avery Ludlow postanawia dochodzić sprawiedliwości. Jednak nie kierują nim emocje, ale chęć odkrycia co kryło się emocjonalnie za uczynkiem młodych bandytów. Nie znajduje zrozumienia u rodzin chłopaków - zostaje potraktowany jak ktoś kto chce zniszczyć ich życie. Sami widzą siebie jako ofiary, nie biorąc pod uwagę, że swoim uczynkiem zniszczyli czyjeś życie. Jednak Avery jest spokojny, nie łapie za broń i nie zabija ich, ale powierza los wymiarowi sprawiedliwości. Ale i tu nie znajduje pomocy. sprawiedliwość równa, ale dla niektórych (bogatych z wpływami) jest równiejsza. Na pomoc przychodzi dziennikarka, która realizuje film na temat zajścia, a jego emisja... rozpętuje piekło.
Człowiek, dla którego sensem życia jest zaprzyjaźnione zwierze nie może zrozumieć, jak można z bandytów robić ofiary. Te z kolei nie rozumieją, jak ktoś może tak przejmować się zwykłym "kundlem". Każda strona broni swojej racji, ale widz kibicuje Avery'emu, bo to on przecież ma racje. Ma prawo do obrony swojej rodziny. Poznajemy go coraz bardziej i rozumiemy jego postępowanie, które chociaż wywazone, to coraz bardziej zaognia konflikt - ostatecznie prowadząc do tragedii. A wtedy pojawiają się wątpliwości: czy było warto?
Film stawia to bardzo ważne pytanie, ale nie daje na nie odpowiedzi. Musimy sami się nad tym zastanowić.

"Potomstwo" (2009)
Ten film bazuje na dosłownym przekazie wizualnym. Mamy więć ból, strach i wnętrzności. Litry krwi i okrutnych kanibali, którzy po wielu latach wracają na swoje tereny łowne. Zgrabna historyjka okraszona krwawymi scenami da się przełknąć, ale sam film jest zdecydowanie najsłabszy z całej trójki. Film wpisuje się w konwencję filmów Ketchuma, polegającą  na pokazywaniu surowych emocji i przemocy, niekoniecznie je uzasadniając. Pokazuje, że niektóre tragiczne wydarzenia są bezsensowne, a na większość z nich nie mamy wpływu - po prostu się dzieją.


Te trzy filmy obejrzałem w bardzo krótkim czasie i dały mi wiele do myślenia. Oglądając okrucieństwo jakie widać na ekranie cieszyłem się, że oddziela mnie od niego ekran telewizora. Bezsilność bohaterów "Rudego" i "Dziewczyna z sąsiedztwa" jest wręcz namacalna, ale ich postępowanie pokazuje, że nie zawsze trzeba się poddawać. Czasami trzeba postepować bardziej zdecydowanie... ale do pewnych granic, bo nie zawsze warto. Nikt nie mówił, że zycie jest proste. "Potomstwo" to najsłabszy film, ale mimo to może was zaciekawić.

Jak tylko opadną emocje z pewnością sięgnę do książki Ketchuma "Dziewczyna z sąsiedztwa". Nie wiem kiedy to będzie, bo nie wiem kiedy będę gotów ponownie przeżyć ten koszmar, a nie wątpię, że na kartach powieści będzie to jeszcze bardziej okrótne, jeszcze bardziej bezsensowne.

"Dziewczyna z sąsiedztwa" (4.4/6)
"Rudy" (4/6)
"Potomstwo" (3.5/6)

piątek, 4 grudnia 2009

Pandorum (4.8/6)

Dawno nie widziałem już dobrej fantastyki w klimacie filmów końca XX wieku. Od czasu "Zagubionego Horyzontu", który w tamtym czasie zrobił na mnie niesamowite wrażenie, wypatrywałem kolejnych filmów w tym klimacie. Przewinęło się kilka tytułów (na przykład "Supernova"), ale żaden nie zbliżył się do czołówki.

Na "Pandorum" trafiłem całkowicie przypadkowo, a i przed senasem nie szukałem żadnych informacji o filmie. Może dlatego tak mnie ten film zaskoczył.
W roli głównej Ben Foster ("3:10 do Yumy" gdzie był wprost rewelacyjny), a wspiera go weteran Dennis Quaid.

Nie będę spojlerował, aby nie psuć wam niespodzianek. W każdym razie ten film warto obejrzeć - nie sugerujcie się tylko, że porównuje go do "Horyzontu" gdzie był podtekst wiary. Twórcy "Pandorum" postanowili skupić się na kwestiach chęci przeżycia i tego co ludzie są w stanie zrobić stojąc w obliczu zagłady. Jak zniosą myśl, że ludzkość może się zakończyć wraz z ich życiami?

Ponadto film ten serwuje nam bardzo spójną historię, z czym tego typu produkcje coraz częściej mają problem.

środa, 2 grudnia 2009

Zabójcze ciało (2.8/6)

Ten film nawet nie zapowiadał się ciekawie. Może za oceanem Megan Fox gwarantuje zainteresowanie filmami, ale czemu gwiazda hitów kinowych takich jak "Transformers" i "Transformers 2" zagarała w takim filmie? Może wydawał się jej dobrym krokiem w celu uniknięcia zaszufladkowania?

Sama koncepcja głównych postaci jest nam doskonale znana. Para bohaterek, wielkie przyjaciółki z piaskownicy (dosłownie) trzymają się razem w szkole - jedna jest kujonką w okularach, a druga puszczalską (ale cicho-sza) cheerleaderką. Spragniona wrażeń Jennifer (ta cichodajka) zabiera swoją przyjaciółkę na koncert mało znanej grupy muzycznej. A tam rozpętuje się piekło (do końca nie wiadomo czy to był przypadek), a Jennifer wpada w sidła uroku wokalisty kapeli (też nie wiem co było tego przyczyną).

W każdym razie, nie wiedząc czemu, wszsycy biorą ją za dziewicę(!), a ona mając nadzieję, że przyznanie im racji odwiedzie ich od chęci gwałtu zbiorowego(!) potwierdza tę głupią tezę. Okazuje się, że członkowie kapeli nie są zainteresowani jej ciałem (ot zaskoczenie), ale chcą ją, jako dziewicę, złożyć w ofierze demonom, co ma zagwarantować im sukces muzyczny. Tak... już płaczecie ze śmiechu? Będzie jeszcze lepiej - bo przecież ona nie jest dziewicą, a odprawiony ryruał sprawia, że powraca opętana przez demona, który musi się żywić krwią - głównie facetów ulegających jej wdziękom (ot nowina). Swoją drogą zastanawiam się co by było, gdyby nie była ładna... jak demon zwabiałby swoje ofirary? Bo tak, to poszedł na łatwiznę.

Biorąc pod uwagę sposób narracji w filmie, zakończenie też nie jest zaskoczeniem. Naprawdę nie wiem, jak coś takiego mogło wyjść spod ręki autora scenariusza "Juno".

Ok... tyle o fabule. O aktorstwie nie powiem nic - bo nie ma o czym - i jakoś mnie to nie dziwi.

Film sprawia wrażenie jakiejś młodzieżowej telenoweli w podwyższonej kategorii wiekowej. Kilka ciekawych scen (oczywiście z Megan), ale nic o czym warto się rozpisywać. Ten film to typowo rozrywkowa sieczka, która od razu przypomniała mi film "Tamara", który zapamiętałem jakoś bardziej pozytywnie. Jeśli lubicie amerykańskie, nowoczesne młodziezowe wideoklipy... to miłej zabawy. Ja odpadam.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Prawo zemsty (4.2/6)

Podobno sprawiedliwość jest ślepa. Ale dla Clyde'a Sheltona (Gerard Butler), którego żona i córka zostały brutalnie zamordowane na jego oczach, sprawiedliwość wydaje się ślepa na ludzkie cierpienie. Pomimo to, jako "szanujący prawo obywatel" (tak brzmi prawidłowo przetłumaczony tytuł) zawierza systemowi prawnemu i żądnemu sukcesu prokuratorowi (Jamie Foxx).

Sprawiedliwość może i jest ślepa, ale chyba na niezdolność samego systemu na jej egzekwowanie. Ze względów proceduralnych większość dowodów zostaje odrzucona, a prokuratura dogaduje się z jednym z przestępców (paradoksalnie właśnie z tym, który mordował).
10 lat później, w dniu, w którym ma zostać wykonany wyrok śmierci na osądzonym wspólniku mordercy, podczas samego wykonania wyroku, coś idzie nie tak. Umiera on w niesamowitych spazmach bólu. Sprawiedliwości stało się zadość, a "szanujący prawo obywatel" wprawia w życie swój plan biorąc prawo w swoje ręce chcąc zerwać opaski z oczu stróżów prawa i systemu sprawiedliwości.

Ostatni film z Gerardem Butlerem jaki widziałem ("Gamer") strasznie zjechałem - to była porażka. Tym razem mamy doczynienia z mocnym dreszcowcem, z którego głównym bohaterem, pomimo tego co robi, jakoś sie utożsamiamy, wręcz mu kibicujemy. Pomimo świadomości, że popada on coraz bardziej w skrajność, mamy nadzieję, że osiągnie on swój cel... i spokój. Według skrzywdzonego przez morderców i system Sheltona, cel uświęca środki. A jego cel jest istotny dla każdego szarego człowieka, który życzy sobie, aby system prawny chronił ofiarę, a nie przestępcę.

Reżyser F. Gary Gray po raz kolejny po "Negocjatorze" dał nam film, w którym równowaga między dobrem a złem jest bardzo cienka. W udany sposób buduje więź łączącą widza i bohatera, jednocześnie dając nam prawo do wątpliwości, czy czyny postaci rzeczywiście są odpowiednie do sytuacji.

Ja nie miałem wątpliwości... A wy?

niedziela, 29 listopada 2009

Rec 2 (4.3/6)

Do tego filmu podchodziłem sceptycznie. Mając w pamięci inne tego typu sequele ("Book of Shadows: Blair Witch 2") obawiałem się, że twórcy powtórzą te same błędy. Ale umknęła mi jedna rzecz... To nie jest film hollywoodzki!

Film zaczyna się dokładnie tam gdzie zakończyła się pierwsza część. I tu wielka niespodzianka. Mianowicie fabuła rozwija się dalej. Mamy krótki wstęp sugerujący, że nowi bohaterowie są nieświadomi tego co ich czeka, ale oni od razu pakują się na mroczne poddasze. A tam, jak pamiętamy, tkwi klucz do koszmaru!

Kontynuowanie wątku, który był takim zaskoczeniem w zakończeniu pierwszego filmu to strzał w dziesiątkę. Twórcy filmu udowodnili, że mają niesamowita wyobraźnię i potrafia przekazać ją widzowi w kinie. A istnieje duże prawdopodobieństwo, że mieli to już wczesniej obmyślane.

Drugim wielkim plusem jest zachowanie koncepcji zdjęć i montażu. W przeciwieństwie do "Book of Shadows: Blair Witch 2", zachowano sposób narracji poprzez obraz z kamer co dodatkowo wpisuje się w klimat pierwszego filmu. O ile oglądając część pierwszą i inne tego typu produkcje (chociażby "Project: Monster", czy całkiem dobry "Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów") zawsze zastanawiałem się, po jaką cholerę bohaterowie targają za sobą kamerę w to piekło (nie przemawia za mną wątek kronikarski), to tutaj jakoś tak to nie razi.

Jeśli oglądaliście "Rec" i zastanawiacie się czy warto wybrac się do kina na "Rec 2" to ja wam powiem: WARTO!

sobota, 28 listopada 2009

Paranormal Activity (3.2/6)

Po obejrzeniu filmu nie rozumiem o co chodzi. Nagle zaczyna się kreować film z 2007 roku na jakiś wielki hit.

Nie trafił do mnie ani przekaz, ani forma. Te kilka scen zbudowanych w klasyczny sposób - cisza, cisza - i BUM! zostały wyeksloatowane maksymalnie. Film rozwija się wyłącznie pod względem ich intensywności i częstotliwości. Filmowi brak jakiejkolwiek fabuły!

To moja opinia. Moja druga połówka odebrała film trochę lepiej. Oglądając go bardzo się wynudziła, ale w nocy miała koszmary. Dzisiaj powiedziała, że obudziła sie w nocy i miała wstać czegoś się napić, ale się bała. Więc może ten film oddzialowuje na podświadomość.

Ocena niska, to to jednak ja ją wystawiam!

poniedziałek, 23 listopada 2009

Zombieland (4/6)

"Zasada numer 2: Zawsze dobijaj zombie"... i to mi wystarczy.

Jeśli jesteście fanami zombiaków w stylu George'a Romero, to odpuście sobie ten film. Ale jeśli nie macie nic przeciwko odrobinie śmiechu i czarnego humoru, sporej ilości krwi i maksymelnej sieczki - to zapraszam na seans.

Film nie jest dzielem sztuki, ale wyróżnia się na tle innych produkcji - na przykład "Shaun of the Dead". Zombie są całkiem fajne - trochę w konwencji "28 dni później", a przyczyna ich powstania też na czasie - zmutowany wirus choroby wściekłych krów.

Woody Harleson ("Urodzeni mordercy", "Biali nie potrafią skakać") po raz kolejny próbuje sił w komedii i ponownie wypada trochę powyżej średniej. W filmie na szczególną uwagę zasługuje rewelacyjny epizod Bill'a Murray'a ("Dzień świstaka", "Ghostbusters").

Całość zrealizowana jest w iście hollywoodzkim stylu i montażu - z wyraźnym nastawieniem na młodzież i chociaż trochę lat już na karku mam, to też świetnie się bawiłem. O ile filmy Romero zwykle mają jakieś głębsze przesłanie (czym jest człowieczeństwo?, dlaczego ludzie krzywdzą się wzajemnie?) to tutaj tego przesłania własnie brakuje. Za to mamy litry krwi, głupie teksty i niesamowitych "twardzieli" w akcji.

niedziela, 22 listopada 2009

The Thaw (3.7/6)

Pamiętacie odcinek pierwszej serii "Z Archiwum X" zatytułowany "Ice"? Ten, w którym w odosobnionym labolatorium, w zmarzlinie, zostaje znaleziony pradawny organizm zarażający naukowców? Oczywiście Mulder i Scully radzą sobie z nim doskonale, ale to był przecież serial.

"The Thaw" (albo inaczej "Frozen") to film z podteksem ekologocznym skupiający się na sumieniu. David Krupien (Val Kilmer) to naukowiec z wielkim autorytetem, ale też zagorzały ekolog, który od zawsze walczy z wielkimi korporacjami. Mając świadomość, że walka z potężnymi finansowymi gigantami przypomina tę którą toczył Don Kichot z wiatrakami jest już bliski rezygnacji. Aż w trakcie badań zanikających lodowców na Yukonie odkrywa zmarzlinę i doskonale zachowany okaz mamuta.

Mamy oczywiście wątek osobisty - córkę skłóconą z ojcem, która nie akceptuje jego stylu zycia. Zapewne chciałaby, żeby bardziej skupiał sie na niej niż na ratowaniu świata. Razem z kilkoma studentami znajduje się w centrum epidemii roznoszonej przez pradawne pasożyty, których jaja przetrwały w zmarzlinie.

Rola Kilmera jakkolwiek epizodyczna, znakomicie podnosi ten film w rankingach. Jest to jeden z aktorów, do których mam niesamowity sentyment.

Sam film nie uniknął łatwych rozwiązań, ale nie była to megaprodukcja więc jestem w stanie przymknąć oko na drobne niedociągnięcia. Na uwagę zasługuje za to zakończenie. Jak ja uwielbiam apokaliptyczne zakończenia! Od zawsze wiadomo, że tego typu wydarzenie jest nieuniknione i o ile teorie spiskowe na temat grypy A/H1N1 (że to zwykła podpucha, albo wirus opracowany na zamówienie korporacji farmaceutycznych) moga się wydawać śmieszne, to musimy mieć świadomość, że nigdy nie wiadomo. Takie czasy...

sobota, 21 listopada 2009

The Skeptic (3.8/6)

Nie nalezę do fanów Tima Daly, a już na pewno nie jestem fanem Toma Arnolda. Pomysł, że Arnold mógłby zagrać w jakimś dreszcowcu wydawał mi się śmieszny i kiedy tylko zobaczyłem go na ekranie to zapragnąłem wyłączyć ten film. ale twardy jestem!

Nie trzeba było długo czekać na krótki epizod, kory przekonał mnie, że facet jest zdolny - sami zorientujecie sie o kory moment chodzi, bo jest dziwny, a zarazem bardzo naturalny.

Jeśli chodzi o Tima Daly, to przez cały film wydawał mi się bardzo drętwy - no ale może taki musi byc sceptyk!

Sam dom, w którym w większości rozgrywa się film jest niesamowity. Do całego filmu przekonał mnie wątek z psychiatrą, który urealnia cały zamysł fabularny. Postanowiłem nie zdradzać fabuły, ale uwierzcie - możecie domyślić się o co chodzi w tym filmie, ale chyba mała szansa, żebyście zgadli jego zakończenie.

Ocena filmu, jak sami widzicie, trochę powyżej średniej - może się wam wydawać nie zawysoka, żeby zachęcić do poświęcenia czasu na obejrzenia - ale uwierzcie mi - ocena ta jest surowa surowa.

niedziela, 15 listopada 2009

2012 (3.3/6)

Nie jestem fanem ostatnich filmów Rolanda Emmericha. Zarówno "10.000BC" jak i "Pojutrze" nie przypadły mi do gustu. O ile klasyczne tytuły takie jak "Gwiezdne wrota", "Dzień niepodległości" czy sieczka "Uniwerslany żołnierz", miały posmak nowości, to aktualny pociąg reżysera do pozbawionych fabuły filmów katastroficznych opartych wyłącznie na efektach specjalnych zupełnie mnie odpycha. Nie rozumiem czemu idzie w tym kierunku.

"2012" w swojej koncepcji jest mieszanką "Pojutrze" i "Dzień zagłady". Jest to produkcja w pełni hollywoodzka eksponująca najbardziej oklepane wątki w stylu rozbitej rodziny, głupiej blondynki z pieskiem, wariata miłośnika teorii spiskowych, skorumpowanych ludzi władzy - ale prawego prezydenta. Oglądając ten film miałem przed oczami sceny z poprzednich filmów reżysera - najczęściej z "Dnia niepodległości" i "Pojutrze".

Z powyższą opinią możecie się nie zgadzać. Ale jeśli chodzi o kwestię efektów specjalnych to na pewno wszyscy mają podobne zdanie: są naprawde dobre. Może nie nowatorskie, ale na pewno dopracowane. Mam wrażenie, że ten znikomy wątek fabularny zawarty w filmie, miał posłużyć tylko jako tło do pokazania możliwości speców od efektów specjalnych, a sam rezyser chciał spektakularnie zniszczyć wszystkie cuda świata. Ale na dłuższą metę nie jest to dobry sposób. Jako widz nie lubię być stale karmiony efektami specjalnymi, chcę poczuć więź z bohaterami, a nie tylko adrenalinę spowodowaną widowiskowymi eksplozjami i zapadającymi się budynkami.

Panie Emerich! Efekty to nie wszystko!

wtorek, 10 listopada 2009

Under the Dome już dziś

Dziś ma miejsce amerykańska premiera najnowszej powieści Stephena Kinga zatytułowanej "Under the Dome".

W Polsce wydawcą powieści będzie wydawnictwo Prószyński i Sk-a.

Prawdopodobna data premiery to marzec 2010.

czwartek, 29 października 2009

Surogaci i Gamer

Po obejrzeniu tych dwóch filmów, postanowiłem, że swoje spostrzeżenia opiszę z perspektywy kilku dni. Jednak to nie przyczyniło się do zmiany mojego zdania na ich temat.

Pierwszy film, "Gamer" (reż. Neveldine/Taylor) to film akcji osadzony w niedalekiej przyszłości. Twórcy postawili na szybką akcję (podobnie jak w poprzednich filmach - między innymi "Adrenalina") i dobrą obsadę. Mamy tu Gerarda Butlera ("300"), Michaela C. Hall'a ("Dexter", "Sześć stóp pod ziemią") i Kyrę Sedgwick ("Closer").
Akcja filmu jest niezwykle podobna na schematach znanych z "Uciekiniera" (tego z Arnoldem Schwarzenegger'em) i "Wyścigu Śmierci 2000"). Tak więc mamy tu grę - a własciwie 2 gry wykorzystujące technologię pozwalającą na kontrolowanie innych ludzi. Pierwsza to "Społeczność" - taki Sims na żywo. Jedni kontrolują drugich i mogą z nimi robić co się im zachce. Kontrolujący gracze przedstawieni sa jako socjopaci wykorzystujący "Społeczność" do spełniania swoich brudnych zachcianek. Dzięki sukcesowi tej gry na sławę i bogacza wyrósł jej autor, Ken Castle, grany przez Hall'a. A dzięki drugiej grze, "Slayers", stał się najbardziej wpływowym człowiekiem na Ziemi. Ale tego mu mało - on chce mieć władzę nad każdym człowiekiem. I wszystko by się udało, gdyby nie nasz bohater (Gerard Butler), który kilka lat wczesniej brał udział w testach technologii kontrolu umysłu i został wrobiony w morderstwo. Jako najpopularniejszy bohater "Slayers" - jest kontrolowany przez bogatego nastolatka - zbliża się do 30 rund gry, które udało mu się przezyć - a przez to do obiecanej za to wolności. Ale Castle nie może pozwolić mu wyjść na wolność.
W fabule przewija się jeszcze wątek szczęśliwego małżeństwa sprzed wyroku i samozwańczego ruchu oporu, ale nieznacznie. Niby to właśnie pcha bohatera do działania, ale ja jakoś tego nie czułem. Jeśli chodzi o aktorów to tak jak się spodziewałem - wygląda na to, że Michael C. Hall odcina kupony od sukcesu "Dextera". Totalna porażka aktorska - właściwie ZERO aktorstwa. Sedgwick zagrała małą rolę więc niewiele można o niej powiedzieć - poza tym, że prezentuje się bardzo korzystnie jak na swój wiek. Butler z kolei chyba eksperymentuje z gatunkami filmowymi i nie chce być zaszufladkowany w  jednym - dlatego skacze pomiędzy komediami i kinem akcji - ale "Gamer" za bardzo mu nie pomoże - mam nadzieję że kasa była dobra.

"Surogaci" to najnowszy film Jonathana Mostow'a ("Terminator 3: Bunt Maszyn", "U-571") z Brucem Willisem w roli głównej.
W niedalekiej przyszłości (znowu) technologia pozwala na bardzo dokładne sterowanie robotami za pomocą umysłu. Na bazie tej technologii powstaje nowy przemysł produkujący maszyny w przeróżnych wersjach - od ubogich (wzrok i mechanika) do super rozbudowanych - niemal ludzkich - zapewniających pełną gamę zmysłów i odczuć. Przez kilkanaście lat główny producent, firma VSI, wyrosła na światowego potentata. Ludzie nie wychodzą z domów - posługują się wyłącznie swoimi kopiami (mniej lub bardziej podobnymi do siebie). Są pewni, że cokolwiek zrobią swoim dwójnikiem, im nic się nie stanie. Garstka ludzi odrzucających technologię (całą technologię), żyje w skansenach, a przewodzi im charyzmatyczny Prorok (Ving Rhames "Pulp Fiction"). Nie walczą ze światem, ale chcę mieć prawo do wyboru.
Wszystko pięknie, ale pojawia się nowa broń. Broń, która skierowana przeciw robotowi zabija jego i osobę sterującą. Do akcji wkracza agent Greer, który aby rozwiązać sprawę będzie musiał wyjść ze swojego mieszkania i jeszcze raz stawić czoło światu "na żywo". Razem ze swoją partnerką stawią czoła polityce, ambicjom i chęci pozostania człowiekiem. Tu również przewija się wątek rodziny i uczuć międzyludzkich, ale do ostatnich scen nie służy jako motywacja bohatera. Dopiero na koniec, kiedy Greer już po uratowaniu świata, staje przed wyborem pozostawienia wszystkiego jak było lub powrotu do człowieczeństwa, ten czynnik pomaga mu podjąć decyzję.

Oceniając te podobne do siebie filmy jakoś nie mam problemu. Obydwa są słabe. Brak nowych pomysłów to najnowsza choroba Hollywood. Obydwa filmy to mieszanki hitów z ostatnich 20 lat (poza wymienionymi jeszcze "Wyspa"). Jeśli szukacie kina akcji to się nie zawiedziecie, ale jeśli lubicie DOBRE kino to proponuje "Solistę" albo "Dystrykt 9".

OCENY: Gamer -  (3/6),   Surogaci (3.5/6)

niedziela, 25 października 2009

Horrorfestiwal.pl (3 edycja)

Właśnie zakończyła się 3 edycja Horrorfestiwalu, którego uczestnicy w wybranych kinach Silverscreen i Multikino mogli przez trzy kolejne noce oglądać wybrane filmy.

Pierwszym filmem był "Diagnza: Śmierć" (który wszedł do repertuaru, kiedy okazało się, że sa problemy z filmem "Humans"). Diagnoza to thiller opowiadający historię dwojga ochotników biorących udział w testowaniu nowego leku na raka. Sami są chorzy i nie mają dobrych rokowań, a sama ich choroba też jest zagadkowa, bo wydaje się, że "dostali" swojego jego raka dość nagle. Jednak kluczem jest miejsce testów, szpital, w którym nasza dwójka (i inni, którymi się nie interesujemy) zostają zamknięci na weekend. Sam szpital i jego pracownicy kryją ponurą historię nieżyjącej pisarki i jej dziecka. Film jest dość zabawny i był miłym aspektem pierwszego dnia.

Patrząc na  repertuar od razu rzuca się w oczy "The Best Horror Shorts". Osobiście byłem bardzo pozytywnie nastawiony na krótkometrażówki, jednak ich wybór był trochę kontrowersyjny.

Pierwszy: "Tratwa" to bardzo dobra technicznie animacja opowiadająca losy dwóch rozbitków na środku oceanu zmagających się z głodem, desperacją i krwawą chęcia przezycia. Jednak nie bardzo pasował na festiwal horroru. Następne były "Wirtualne randki" - historia cichej kobiety, która zakupuje robota (chyba), kóry ma spełnić jej oczekiwania romantyczne i oczywiście seksualne. Jednak jego program nie jest do końca dopracowany, co prowadzi do dość dramatycznej walki, a ostatecznie jest przyczyną ogromnej przemiany głównej postaci. "Noc zabójczych chomików" to świetna rozrywka. Za małe pieniądze mamy opowieść garściami czerpiącą z klasyków gatunku. Opiekunka do dziecka i jej chłopak stają oko w oko z krwożerczymi potworami - lewitującymi  chomikami o czerwonych ślepiach. Najbardziej kontrowersyjnym shortem był hiszpański "Moja miłość mieszka w kanałach". Obrzydliwy do bólu, z obleśnym głównym bohaterem nawiązującym kontakt z kobietą z kanałów. A porozumiewają się przez kibel (!), dosłownie. Liściki miłosne przesyłają sobie za pomocą papieru toaletowego, a potem nawet uprawiają seks (wysmarowany wazeliną koleś "ładuje" przez muszle klozetową, a my widzimy jego wydłużający się penis wędrujący kanałami). Każda miłość ma złe dni i nadchodzi czas zerwania. I wtedy nasz bohater postanawia osobiście odwiedzić swoją miłość.

"Głowa do kochania" to  ekranizacja opowiadania Kazimierza Kyrcza Jr. i Łukasza Śmegiela nakręcony w Krakowie przez Van Kassabiana. Film był całkiem inny niż poprzednicy i chyba najlepszy wśród krótkometrażówek. Zauroczony graffiti chłopak, wraz z przyjacielem, przyjmują zaproszenie tajmenicznego mężczyzny, który obiecał im, że spotkają modelkę. Razem trafiają do domu artysty, który w swoim atelier skrywa największe dzieło swojego życia wykonane specjalnie dla swojej niewidomej córki.

Umknęła mi trochę kolejność tych filmików, ale i tak była dość przypadkowa i bez znaczenia. Wśród innych wyświetlonych był całkiem ciekawy "Stróż brata swego" przedstawiający koncepcję dobra i zła. Złego brata i ... gorszego brata. Ogarnięty psychozą mężczyzna wabi do domu młode kobiety, a dalej... sami obejrzyjcie - nie chcę wam psuć, ten filmik na pewno warto obejrzeć. "Kobieta węgorz" jest wynikiem eksperymentu, a jeden z naukowców, nie są w stanie się jej oprzeć. Wbrew protokołom ulega jej powabowi tylko po to aby... dać się zjeść. Niemiecki "Pokój" zatacza pełne koło. Niektórym może się wydawać, że aspiruje trochę do shortów Davida Lyncha ("The Darkened Room") i przez to obniżać jego wartość, ale nie sądzę, żeby było warto. Surrealizm wyraźnie służy temu obrazowi, który zasługuje na głębszą analizę. "Welgunzer" bawi hunmorem i zaskakuje logicznymi podróżami w czasie. Bohater chce przenieść sie do przyszłości i zabić samego siebie. Ale zanim udaje mu się to zrobić... to z przyszłości trafia do niego jego "drugie" ja... a potem "trzecie". Film to nie horror, ale nie jest też kompletną stratą czasu.

Na zakończenie pierwszegodnia festiwalu mogliśmy przedpremierowo obejrzeć "Piłę 6".
Fani na pewno nie są zawiedzeni. Bez wątpienia jedna z najlepszych części, lepsza od części piątej (ale mimo to słabsza od czwartej). Koszmarny plan Jigsaw'a nadal w toku - mamy więc niesamowite maszyny tortur, litry krwi, górę flaków i odciętych kończyn. Historia toczy się dalej i na pewno jeszcze się nie zakończyła.

Drugi dzień zaczęliśmy od Fińskiego filmu "Sauna". Film osadzono w XVI wieku, tuż po wyczerpującej wojnie pomiędzy Rosją i Szwecją. We wstępie dowiadujemy się więcej o tle historycznym, ale przejdźmy do fabuły. Komisja mająca wytyczyń nowe granice w swojej drodze trafia na bagna, gdzie znajdują małą wioskę i tajemniczą saune (budynek rodem z XX wieku - ale to chyba nie jest ważne). Głównymi bohaterami są dwaj bracia Eerik i Knut Spore, którzy w tajemniczej wiosce będą musieli stawić czoła swojemu sumieniu i tajemniczej historii - bo samo miejsce jest nawiedzone, a sauna jest kryjówką najstraszniejszego zła - którego nawet Bóg nie chce oglądać. Film podobał się naszej małej grupie - wyróżniał się dobrymi zdjęciami, dobrym kunsztem aktorskim i przede wszystkim klimatem tajemnicy.

"Uciec przeznaczniu" ("Open Graves") to jakaś pomyłka (i nie chodzi mi o sam polski tytuł). Film ma swoją "gwiazdę", Elizę Dushku, ale nie pomogła ona fabule. Bo sama koncepcja gry przejętej przez hiszpańską inkwizycję w średniowieczu,  nie trzyma się kupy. Grupa ludzi, w deszczową noc postanawiają zagrać w grę. Najczęsciej odpadają odczytując z kart teksty (po angielsku!) opisujące jak zginęły ich "pionki". Później umierają w takiej kolejności w sposób ewidencnie nawiązujący do gry.

"Wizje" to film mocno przegadany. 109 minut to na pewno o jakieś 20 za długo na taką historię. Tylko jeden aktor, którego można nazwać "aktorem" (reszta to nie wiem skąd się tam wzięła). Sama fabuła zapowiadała się początkowo ciekawie (miałem skojarzenia z "Piłą", ale to może przez seans z poprzedniego dnia). Seryjny zabójca zwany "Pająkiem" porywa i torturuje swoje ofiary. Jest nieuchwytny i okrótny. W szpitalu, po ciężkim wypadku samochodowym, dochodzi do siebie mężczyzna. Amnezja, połamane nogi - ale coś go niepokoi. Doświadcza wizji, które krok po kroku prowadzą go ku Pająkowi i jego ofiarom - aż do finału. Jak już pisałem - tragiczne dialogi i aktorstwo zabiły może nawet ciekawy pomysł.

Trzeci dzień zaczął sie o 22:00 filmem "Dying Breed" i był to pewnie najlepiej odebrany film festiwalu. Nie sądzę, żeby wygrał "Złotą czaszkę", ale z pewnością wyróżnia się na tle "Wizji" i "Uciec przeznaczeniu". Grupa młodych ludzi trafia na Tasmanię, aby odnaleźć uważany za wymarły gatunek tygrysa. Nina (jedna z bohaterek), ma też inny cel. Chce dowiedzieć się czegoś na temat śmierci swojej siostry, która zginęła w tej okolicy 8 lat wcześniej. Trafiają do małego miasteczka zamieszkałego przez potomków Alexandra "Plackarza" Pearce'a, zbrodniarza o kanibalistycznych skłonnościach.

"Nazywam się Bruce" to film dla fanów. A Bruce Campbell z pewnością ma wielu fanów, ale też spora grupa go nie zna. Specyficzny humor czerpiący z jego filmów wcale nie jest wspierany tłumaczeniem. Wydawać by sie mogło, że jesli film bazuje na tekstach, to dystrybutor postara sie oddać jego treść. Ale niestety - przez to film trochę traci. "Kij, który robi bum-bum", "Masz rozwiązane sznurowadła" to nie jedyne nawiązania. Bruce Campbell nabija się z siebie, swojej kariery, filmów... nawet z fanów. Ale pozostaje wierny zasadzie, że bohater musi mieć swoja kobietę. Porwany przez swego fana Bruze ma stawić czoło chińskiemu demonowi Guan-Di. Miszkańcy miasteczka utożsamiają go z bohaterskimi postaciami z jego filmów, a on poczatkowo nie wyprowadza ich z błedu. A kiedy staje oko w oko z demonem to robi to co umie najlepiej... ucieka. Historia nabiera rozpędu kiedy dociera do niego, że zawiódł swego zagorzałego fana, który może stracić zycie. Bohater wraca aby walczyć z demonem i wygrać serce pięknej kobiety. "Heil to the king, baby"! Gorąco polecam...

Na zakończenie "Trailer park of terror", który jest filmem dobrym wizualnie i muzycznie, sprawnym technicznie i pod względem efektów specjalnych. Wielu widzów szukało jakiegoś sensu i wyjaśnienia "dlaczego" i "co jest przyczyną" tych wydarzeń, ale przecież to nie ma sensu. Pakt z tajemniczym mężczyzną w chwili słabości popycha Normę do zemsty. Zabija wszystkich swoich sąsiadów, a potem siebie. ale to nie koniec - zostali przeklęci i wracają jako demony nawiadzające miejsce pożogi. Wiele lat później, nieświadomi tajemniczych zaginięć w okolicy ludzie, trafiają wprosto do piekła wśród baraków. Mi się podobało, fajna rozrywka, ale chyba byłem odosobniony w tej ocenie.

Na koniec ogólnie o samym festiwalu.
Bardzo fajnie, że ktoś to robi, że komuś chce się organizować taka imprezę. Ale jako fan horroru chciałbym, aby organizatorzy przyłożyli się trochę do wyboru repertuaru. Chcielibyśmy "horrorów (...) niepokazywanych dotąd w Polsce", ale tych najlepszych, a nie tych, których nikt nie chciał oglądać! Zeszłoroczna wygrana "Stuck", filmu, który nawet nie był horrorem mówi samo za siebie - nie ma z czego wybierać. Zajrzałem jeszcze raz na stronę festiwalu i oto w tym roku, "Złotą czaszkę", zgodnie z naszymi oczekiwaniami, zdobył film "Sauna".  Dobrze. w tym roku nie ma takich kontrowersji. Wśród "shortów" uznanie komisji zdobył "Pokój".

Może w przyszłym roku warto byłoby pokusić się chociażby o jakieś ankiety? Może redaktorzy stron fanowskich, zinów poświęconych grozie pomogliby wybrać repertuar wart jedynego w Polsce Horrorfestiwalu. Czekam...

piątek, 18 września 2009

Dystrykt 9 (5.5/6)

Chcecie coś nowego?

Macie dość miłych, miśkowatych kosmitów, albo walecznych amerykańskich patriotów zwalczających pozaziemską "zarazę" na ulicach L.A. albo N.Y.?

Ale zapewne lubicie akcję, dynamiczne zdjęcia i zajefajne CGI...

Polecam wam film "Dystrykt 9" (reż. Neill Blomkamp).

-SPOJLERY-

Witamy w świecie, w którym w Johannesburgu istnieje wydzielona dzielnica zwana Dystryktem 9. Zamieszkała jest przez obcą rasę, tak zwane "krewetki", która przybyła nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego. Wiadomo, że ich technologia przewyższa naszą, ale ich ogromny statek-matka jest uszkodzony (przynajmniej takie sprawia wrażenie).

Na początku było ich milion. Teraz, po 20 latach, jest ich niemal 2 miliony. Żyją w wydzielonym obozie zarządzanym przez MNU (Multi-National United) - prywatną firmę, która "czuwa" nad bezpieczeństwem ludzi i "krewetek" - ale blisko współpracuje z wojskiem. MNU jest również producentem broni i za wszelką cenę chce skorzystać z technologii obcej rasy - ale jest jeden problem. Broń "krewetek" ma komponent biologiczny niekompatybilny z ludzkim DNA.

Kiedy podczas przymusowej relokacji Dystryktu 9 (do Dystryktu 10) jeden z cywilnych pracowników MNU (Wikus) zostaje zakażony nieznaną substancją, która skutecznie mutuje ludzkie DNA w kod obcych, kierownictwo firmy postanawia wykorzystać sytuację i w końcu skorzystać z nowoczesnych technologii wojskowych. Gotowi są nawet poświęcić życie swojego pracownika, byle tylko otrzymać materiał do dalszych badań.

Ale Wikus się nie podda i za wszelką cenę będzie chciał cofnąć mutację - tym bardziej, że Chris (zaznajomiona "krewetka") twierdzi, że na statku-matce jest technologia która może go wyleczyć.

-KONIEC SPOJLERÓW-

W tym filmie każdy ma swój ukryty plan.

Film kosztował jedynie 30 mln dolarów, a efekt zapiera dech w piersiach. Zrezygnowano z amerykańskich lokacji na rzecz Afryki południowej (RPA), zdecydowano się zastosować modne ostatnio zabiegi "kronikarskie" - zmieszanie akcji z paradokumentalnymi fragmentami. Jednocześnie efekty wizualne na najwyższym poziomie (zarówno krewetki, jak i ich broń, statek i w końcu pancerz bojowy) zapierają dech w piersiach.

Producentem filmu jest Peter Jackson. Nie wiem jaki miał wkład w sam film, ale przecież razem z reżyserem miał pracować nad ekranizacją "Halo".  Zawsze żałowałem, że ta ekranizacja tak się odwleka - ale gdyby nie to - nie było by tego filmu. (No i pewnie "Lamentu Anioła" w reżyserii Jacksona, który również zapowiada się niesamowicie).

Plusami filmu są jego dynamika i ciekawa akcja. CGI to element rozrywkowy (ciekawe co myślał Michael Bay robiący "Transformers 2" za 10 razy więcej) który wszystkim miłośnikom action-sci-fi przypadnie do gustu.

POLECAM!!!

poniedziałek, 27 lipca 2009

Nowe rozdanie w Internecie

Od 24 lipca można już testować nową stronę Prezydenta RP.

Kancelaria Prezydenta RP umożliwiła "przedpremierowe" testowanie nowego portalu głowy państwa. Przez weekend testowali go wszyscy zainteresowani dzieląc się z czytelnikami swoimi spostrzeżeniami.

Początkowo dostęp zabezpieczony był hasłem, ale nie trwało to długo. Hasło zostało udostępnione Internautom przez testujących bloggerów.
Dzisiaj o godzinie 14:00 odbędzie się oficjalne "odsłonięcie" i swobodny dostęp dostaną wszyscy zainteresowani bez konieczności wprowadzania, nawet jawnego, hasła. Strona dostępna będzie poprzez przekierowanie z głównej strony http://www.prezydent.pl/ lub bezpośrednio pod adresem beta.prezydent.pl.

Nowa formuła portalu z pewnością będzie szeroko komentowana. Zanim jeszcze powstała, media już się o niej rozpisywały ("Lech Kaczyński chce być interaktywny jak Obama"). Sam zabieg z pewnością ma za zadanie zmienić ociężały wizerunek Prezydenta w sieci i docelowo ocieplić jego odbiór w tym środowisku.
Ciekawe mogą też być wyniki sondy ("Podoba ci się nowy prezydent.pl?"), która ma zbadać opinie Internautów.

Ja oceniał nie będę - obejrzyjcie i oceńcie sami.

Ciekawsze wyniki testów:
Testowałam (beta) Prezydent.pl

Prezydent w wersji beta
Nowa strona prezydenta
Nowy prezydent.pl

środa, 17 czerwca 2009

Nowa era graczy...

Tytuł może być nieco mylący, bo nie będę traktował o stricte nowej odmianie graczy komputerowych, ale tym jak to ja dostrzegłem zmiany jakie zaszły w tym światku.

Gry komputerowe towarzyszą nam niemal od samego początku styczności z komputerem. Bez względu czy jest to pasjans, saper czy coś bardziej widowiskowego. Dawno temu posiadałem cudo techniki o nazwie Commodore 64 z kaseciakiem podłączone do czarno-białego telewizora 15" (inni mieli Atari, ZX Spectrum, albo Amstrada - a wybrańcy Amigę 500 ze stacją dyskietek). Większość uważała, że to komputery wyłącznie do gier - no bo co można z nimi zrobić? Ale można było wiele - o czym sam próbowałem wiele osób przekonać. Z pomocą czasopism takich jak "Bajtek" można było poduczyć się paru komend Basica i "zaprogramować" swoją maszynkę do różnych rzeczy. Sporo było też oprogramowania użytkowego (na przyklad edycja grafiki), ale sterowanie kursorem za pomocą stykowego joystica było co najmniej trudne. Po krótkim czasie Basic już nie wystarczał i tak zaczęło się polowanie na nowe pudełko.

Komputery PC były w tym czasie jeszcze poza zasięgiem (głównie ze względu na ceny), choć można było je obejrzeć w niektórych szkołach (ale tylko pojedyncze sztuki z kartami hercules). W sklepach królowały pudełka o nazwie Amiga 600 (rozwinięta edycja Amigi 1000) czy cudnie prezentująca się Amiga 3000 (prawie jak PC). Niestety - nie dane mi było skorzystać z tych gorących towarów, bo dziwnym jakże szczęśliwym trafem, stałem się posiadaczem komputera PC kupionego na raty (486DX2, 4MB RAM, 800MB HDD, FDD 3.5", jakiś Sound Blaster, grafika SVGA 2MB i guzik "turbo").

Pierwsze gry (bo o nich mowa) niemal pochłonęły mnie całkowicie. UFO: Enemy Unknown, Another World, Gabriel Knight i wiele innych.

Przełomem okazała się możliwość gry w trybie multiplayer przez kabelki COM, a później po sieci. Uzbrojeni w zakupione za grubą kasę karty sieciowe BNC, grube kable i terminatory stawialiśmy pierwsze sieci. Pamiętam całe weekendy, kiedy po kilkanaście godzin graliśmy w Doom'a, Duke Nukem czy Redneck Rampage. Po kilku godzinach snu wracaliśmy przed monitory w z przekrwionymi oczami tłukliśmy się dalej.

Już po krótkim czasie okazało się, że "sprzęcik" nie wyrabia. I tak dokupiono RAM i napęd CD-ROM x2 (to chyba był już 1996 rok), a zakup sfinansowałem sprzedając swój mechaniczny pojazd zwany potocznie "komarkiem". W tym czasie tak trochę z boku powoli wyłaniało się takie cudo zwane Internetem. Dostępne tylko poprzez modem i telefon (słynny numer 0-20-21-22, ppp i ppp) stało się naszą bramą do sieci (no konieczności spłacania wysokich rachunków telefonicznych). Pierwsza gra, w którą grałem poprzez internet to oczywiście Diablo. Cóż to było za przeżycie.
Streszczając kilka kolejnych latek, z ważniejszych rzeczy to wymiana kompa na Pentium 200MMX, karty sieciowe ethernet i pierwszy zakupiony hub 10Mb. Granie "po sieci" nigdy wcześniej nie było takie proste. W grach pojawiały się za to coraz to nowe zabezpieczenia przed kopiowaniem i drogie oryginały, których nikt nie kupował.

Studia upłynęły pod znakiem Unreala, Doom 3 Arena, Diablo 2 i innych gatunków. Gry stały się trochę mniej ważne bo przecież było tyle innych ważnych rzeczy (Assembler, C++, ADA czy analiza matematyczna). Przyznaję - grać przestałem.

Ostatnio od czasu do czasu "popykałem" tylko w San Andreas wyczekując na GTA IV.
Tak całkiem z boku powstały 2 nowe zjawiska: gracze on-line (których najlepszym przykładem są gracze w World of Worldcraft) i konsolowcy.

Tych ostatnich jakoś przegapiłem. O ile światek WoW wywodzi się po części z doświadczeń Blizzard z Diablo, to konsole stały się całkiem nowym zjawiskiem. I tak, teraz, mamy w domach komputery, laptopy i konsole. Co więcej, początkowo, konsole były tylko do gier. Ale to już od dawna się zmienia. Pojawienie się Xbox'a i PS3 zmieniło całe rozłożenie sił pomiędzy PC, a konsole. Te ostatnie nie są już tylko do grania. Podłącza się je bezpośrednio do Internetu i w nowym modelu biznesowym on-line działalności firm, zasysa gierki bezpośrednio na dyski. Konsole stają się centrami rozrywki zastępującymi inne urządzenia takie jak stacjonarne odtwarzacze DVD/DivX, a PS3 z czytnikiem Blue-Ray jest tutaj na topie. Mozliwości podłączenia dodatkowych akcesoriów (klawiatury, mikrofony itp) sprawiają, że tego typu urządzenia wyprą z domów komputery PC, które pozostaną domeną biznesu i nauki. Podobnie było kiedyś z telefonami komórkowymi, które kiedyś były tylko telefonami, a teraz są już niemal mobilnymi biurami.

Gracze PC są coraz wyraźniej pomijani. Niektóre gry pojawiają się wyłączenia na konsolach, a w najlepszym wypadku na PC udostępniane są niedopracowane konwersje sprawiające wiele problemów. Co więcej, sami gracze dzielą swoje środowisko na części. Na forach poświęconych poszczególnym tytułom często obrzucają się obelgami (prawie jak żołnierze Windows i Linux).

Jako miłośnik PC stanąłem teraz przed wyborem - modernizować stare domowe pudło, czy kupić konsole. Na szczęście na podjęcie decyzji mam trochę czasu, a te przemyślenia i powrót do korzeni dały mi sporo do myślenia. Czy zdołam zdradzić coś, co było częścią życia przez ostatnie 17 lat?

czwartek, 4 czerwca 2009

Antychryst (5/6)

Wczoraj na pokazie w kinie Muranów obejrzałem najnowsze dzieło Larsa von Triera "Antychryst" (w rolach głównych Willem Dafoe i Charlotte Gainsbourg). Słowa samego reżysera stwierdzającego, że "jest najlepszym reżyserem na świecie" mają w sobie wiele prawdy. Ale należałoby jeszcze dodać, że jest równie niezrozumiały jak genialny.

Nie uwierzę nikomu, kto powie, że w pełni zrozumiał ten film. Obraz do bólu przepełniony jest symbolami, prawie nic nie jest w nim pokazane "wprost". Widz w każdej minucie filmu musi analizować pojawiające się elementy i łączyć je samodzielnie nie uzyskując żadnej pomocy od reżysera czy aktorów. Siła filmu tkwi głównie w nastroju niepewności i przygnębiania. Obserwując zmagania bohaterów z żalem po utracie dziecka, dodatkowo okraszone nad wyraz odważnymi scenami seksu i przemocy, widz staje się coraz bardziej podatny na budowany nastrój niepokoju. Symbolika religijna objawiająca się w nawiązaniach do drogi krzyżowej, czy pogrzebania w grocie (i wiele innych, których interpretacji nawet się nie podemuję) w połączeniu z wypaczonymi tezami dotyczącymi natury ludzkiej (tej złej) i procesów czarownic sprawia ogólne wrażenie chaosu. Ale to przecież właśnie "chaos króluje" (podtytuł jednego z segmentów filmu).

Szalę na korzyść filmu ostatecznie przechyliły fragmenty dotyczące przyczyn bólu i żalu głównych bohaterów (śmierć dziecka). Poszczególne elementy rozrzucone po filmie ułożyły w całość stosunek matki do dziecka. Matki, która przepełniona strachem, gotowa była okaleczyć dziecko (zakładając mu odwrotnie buty) tylko po to, aby się od niej nie oddalał. A ostatecznie i tak maluch postawił kilka kroków za dużo przypłacając to życiem.

Kobieta targana wyrzutami sumienia, popada coraz bardziej w szaleństwo. Jej mąż usiłuje jej pomóc nie zdając sobie sprawy, że brnąć ku przyczynom strachu tylko pogarsza sytuację. Wyrzuty sumienia powodowane między innymi faktem, że czas gdy syn szedł na spotkanie śmierci, oni spędzali upojnie w łóżku, doprowadziły do wypaczenia aktu seksualnego w jej wykonaniu. Sama pragnęła wracać do tych uczuć, ale jednocześnie chciała karać się bólem za to, że nie potrafiła ochronić syna.

Od samego początku w filmie pojawiają się "trzej żebracy" (pomysł zaczerpnięty z wiersza Williama Butler Yeats'a "The Three Beggars") ukryci początkowo pod postacją figurek na stole, później fałszywego gwiazdozbioru, a ostatecznie trzech zwierząt. Żal, Ból i Rozpacz wystąpiły w filmie jako zwiastuny śmierci. Bohaterka stwierdziła, że jeszcze nie czas na śmierć, bo nie zjawili się trzej żebracy. A kiedy już byli w komplecie nie było odwrotu. Ktoś musiał umrzeć.

Początkowo dawałem filmowi ocenę 4+, ale po ochłonięciu z emocji doszedłem do wniosku, że zasługuje na pełne 5 punktów. Aktorsko bez wątpienia na 6. Doskonała kreacja Charlotte Gainsbourg (nagroda aktorska w Cannes) po prostu wbija w podłogę. Film posiada piękne zdjęcia i doskonały dźwięk (muzyki jest w nim mało, ale też bardzo dobrze przysłużyła się budowaniu nastroju). Prolog sfilmowany całkiem inaczej niż reszta filmu jeszcze bardziej podkreśla unikalny charakter i emocje wydarzeń będących przyczyną późniejszych wydarzeń. Całość zawiera wiele brutalnych scen (już nigdy nie spojrze tak samo na nożyczki).

Ogólnie uważam, że film nie nadaje się do oglądania w kinie. Mój nastrój prysł, kiedy widownia zaczęła się podśmiewywać (pewnie w reakcji na pełnię ukazanych emocji). Wolałbym obejrzeć go w mniejszym gronie.

Ale trzeba przynać, że film wygrał w ogólnym odbiorze. Widzowie wychodząc dyskutowali o filmie. Staliśmy razem kilkanaście minut, a później w metrze rozmaiwaliśmy o tym jak zrozumieliśmy poszczególne fragmenty. A nasze interpretacje czasami się różniły.

środa, 3 czerwca 2009

Windows 7 nadchodzi...

Wielkimi krokami nadchodzi... nadchodzi DUŻE...

Już 23 lipca gotowa będzie wersja Ready-To-Market (potocznie RTM) najnowszego produktu ze stajni Microsoft -a mianowicie Windows 7.

Wiele osób ma obawy - i to uzasadnione. Biorąc pod uwagę porażkę Visty, której nikt już chyba nawet nie broni moglibyśmy być pełni obaw. Nie ukrywajmy - to właśnie rynkowe fiasko Visty stało się główną przyczyną przyspieszenia prac nad nowym systemem.
Jest jednak druga strona. A mianowicie Microsoft już niejednokrotnie udowodnił, że potrafi dostosować się do wymagań rynku i zmienić swój produkt. Prawda, że robią to dość wolno, ale może tym razem wyjdzie lepiej.

Finalna wersja W7 ma się ukazać już 22 października 2009 roku. Wiele firm korzystających z produktów okienkowych czekało z ewentualnymi migracjami do Visty, nawet jeśli mieli taką możliwość bez ponoszenia kosztów (np. umowy EA). Podobna sytuacja miała miejsce już jakiś czas temu, kiedy to wiele firm "odpuściło" sobie Windows 2000 i przeczekało z migracją z NT4 na Windows XP. Teraz może być podobnie. Nie dajmy się zwodzić. Zakończenie wsparcia XP z pewnością przyspieszy ten proces i stanie się trampoliną dla popularności W7.

Tymczasem ciekawi fakt ostatnich doniesień związanych z odwiecznym konfliktem giganta z Redmond z Unią Europejską. Było już wiele procesów, wiele wyroków i odwołań (oczywiście najwięcej na tym zarobili prawnicy - a nie użytkownicy czy pomniejsze firmy). W skutek powyższego będziemy mieć między innymi możliwość całkowitego wyłączenia przeglądarki Internet Explorer.

Ale na tym nie koniec. Bo to przecież nie o to chodzi.
Tym razem słyszy się o "prośbach" UE o wprowadzenie do wersji instalacyjnej nowego systemu przeglądarek konkurentów. No bo przecież jeśli użytkownik nadal będzie mógł wybrać sobie IE podczas instalacji, to czemu nie miałby mieć możliwości wyboru innego produktu?

Nie bardzo rozumiem te ingerencje polityki w biznes. Jak można nakazać komercyjnej firmie promowanie swoim logiem i marką produktów konkurencji? Pod przykrywką "dobra ogółu", czyli użytkowników komputerów, UE wyraźnie ingeruje w biznes. Tu nie chodzi o to, że pozostałe przeglądarki są darmowe. Nie chodzi o to, czy są lepsze, czy nie (nie podejmuję się ocen, choć korzystam z 3 różnych przeglądarek).

Jak UE wyobraża sobie świadczenie usług serwisu i wsparcia technicznego nowego oprogramowania? Czy Microsoft będzie musiał supportować technicznie SWOIMI zasobami produkty innych firm? A co jeśli klient zwróci oprogramowanie (bo może) i uzasadni to czymś związanym z obcą przeglądarką? Microsoft będzie musiał oddać pieniądze i zostanie narażony na straty. A pozostałe marki wypromują się kosztem kanałów dystrybucyjnych i reklam samego Microsoftu.

Nie bronię tej konkretnej firmy, ale ja nie zgadzam się z tymi działaniami UE.
Wywarcie wpływu, aby umożliwić odinstalowanie IE to jedno, ale zmuszanie firmy to działań niezgodnych ze sprawdzonym modelem biznesowym to już zupełnie co innego. Tu z pewnością nie chodzi o obronę uciśnionych użytkowników (bo i tak spora część "piraci" software).

Twilight Saga

Aktulanie posucha w świecie seriali, za to coraz więcej filmów. Za późno już opisywać repertuar Cannes, ale zatrzymam się na chwilę przy nowym trailerze "The Twilight Saga: New Moon".

railer jak to zwykle bywa jest zachęcający, ale na przykładzie części pierwszej można się spodziewać kolejnej nudy. Ot kolejny niby-dreszczowiec dla odmużdżonej ferajny zza oceanu. Nastpolatki na nowo oszaleją za Pattisonem, a zwykłym widzom pozostanie niesmak.

Ja osobiście żałuję, że kilkanaście lat temu nikt nie zakochał się w Louisie czy Lestacie. Może otrzymalibyśmy pełny cykl "Kronik Wampirów" zamiast nędznej namiastki w postaci "Królowej Potępionych".

Wg. mnie, Stephanie Meyer może pisać kolejne odcinki "Beverly Hills 90210".