środa, 27 stycznia 2010

Sherlock Holmes (4.3/6)



O co tyle hałasu?
Z wszędobylskiego marketingu przebija się informacja, że to film niezwykły. Film odkrywczy. Ale czy tak jest rzeczywiście, czy tylko daliśmy sie porwać marketingowym zagraniom?

Mamy Holmes'a. Nowego i świeżego (no może nie do końca świeżego, bo ma problemy z higieną), ale Robert Downey Jr. rzeczywiście tchnął w tę postać nowego ducha. Nadal pali fajkę, nadal gra na skrzypcach (może raczej brzdąka) - ale do tego brak mu opanowania. Uprawia sporty w postaci walk ulicznych i... za wszelką cenę, nie chce dopuścić do ślubu Watsona.
A tak... Watson... Co się stało z tym troszkę nierozgarniętym Watsonem, którego kojarzę? Po pierwsze jest młodszy, przystojniejszy, bardziej sprawny (były wojskowy) - ale nadal jest doktorem. Jude Law w tej postaci to chyba ostatni z moich wyborów, ale może dlatego, że miałem już pewne wyobrażenie (konserwatywne) o tej postaci.

Jakkolwiek można mieć wątpliwości co do nowej konwencji i aktorów (każdy może je mieć), to trzeba przyznać, że stworzony przez nich duet wypada rewelacyjnie. Świetne teksty, utarczki słowne pomiędzy dwoma, niezwykle inteligentnymi, partnerami bawią widza. Mają swoje życie, swoje problemy i obawy (ślub, przeprowadzka, koniec współpracy), a wszystko to w czasie, gdy jeden z największych wrogów duetu daje o sobie znać...

Nie. Nie chodzi mi o lorda Blackwooda, który jest głównym czarnych charakterem w filmie, ale o tym później. Teraz zostańmy przy Blackwoodzie. Rewelacyjny Mark Strong. Powtórzę: REWELACYJNY! Jak sądzę, jest to nowy ulubiony aktor Guy'a Ritchie (po Jasonie Stathamie z "Przekętu", "Porachunków" i "Revolver"). Wcześniej widzielismy go w "Revolver" i "Rock'n'Rolla". Ale tutaj Blackwood, mastermind i schwarzcharakter filmu staje naprzeciw najbardziej dociekliwego zespołu detektywów. Blackwood kreuje się na potężnego okultystę, który nie cofnie się przed żadną zagrywką, żeby zdobyć władzę nad imperium brytyjskim, a później nad światem. Holmes i Watson podążają za nim krok za krokiem zbierając szczegóły jego działalności. Szczegóły są bardzo ważne, ale my tak jakby nie zwracamy na nie uwagi. No bo co nam po scenie, w której Holmes skrobie się wewnętrzną stronę wanny (jest jakiś osad!) i sprawdza co to jest. O-ho - on już coś wie, ale się z nikim tą wiedzą nie dzieli. Dopiero na koniec składa dla nas wszystkie szczegóły i fakty i obnaża całe przedsięwzięcie Blackwood'a.

Co w tym złego? Nic.
Często narzekamy, że amerykańskie kino podaje wszystko na tacy traktując widza jak niedorozwinięte dziecko (bez obrazy). Że w tych amerykańskich filmach bohaterowie niemal mówią do siebie, żeby poinformować (niby przy okazji) widza o swoich przemyśleniach. Więc dobrze - zarzut odrzucony!

Wracając do filmu "Sherlock Holmes"... Guy Ritchie powoli wraca do formy po, traumatycznym chyba, małżeństwie z Madonną. Zaserwował nam niezwykle efektowne kino akcji w ubranku starego, dobrego, pomysłu A. C. Doyle'a. I tu właśnie tkwi całe sedno sprawy. Pomysł i konwencja powieści z serii Sherlocka Holmes'a trochę kłóci się z konwencją filmu. Dostaliśmy film akcji - wzorowany na stricte hollywoodzkich produkcjach, ale z angielskim smaczkiem. Dostaliśmy coś nowego, ale czy mamy przed tym klękać i dziękować?

Podejdźmy od innej strony.
- Kto chodzi do kina? - Młodzież.
- Czy młodzież zna Sherlocka Holmes'a i dr. Watsona? - Tylko ze słyszenia, bo nie tracą czasu na stare filmy.
- Czy znają chociaż jedną książkę? - Nie.
- Czy obrażą się jeśli damy im nowoczesny klimat, znanych aktórów, kilka eksplozjii, bijatyk... - NIE!

I to jest chyba głównym założeniem twórców. Nie robimy tego dla dotychczasowych "fanów" Holmes'a. Chemy NOWYCH...

A co dalej?
Dalej mamy... tajemniczego profesora. Kogoś znacznie groźniejszego od Blackwooda. Kogoś, kto stał się złym cieniem Holems'a, jego koszmarem... "Napoleon Zbrodni". Moriarty. Doktor Moriarty - człowiek (?), który w książce... - Nie... po co nam to wiedzieć. Przecież mamy nowy film. Nowy (modny ostatnio) RESTART pomysłu.

A Moriarty'ego z pewnością spotkamy w drugiej części.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dorian Gray (4.4/6)


"Portret Doriana Graya" jest jedyną powieścią Oscara Wilde'a - na codzień poety i filologa. Filmowcy dość często sięgali po postać młodego dekadenckiego, nie starzejącego się szlachcica - a w 2009 roku swoja wizję przedstawił Oliver Parker ("Fade to black").

Do obejrzenia filmu na pewno nie skłoniły mnie recenzje z polskich portali gdzie wytykano nudę, ciężki klimat i słabe aktorstwo. Cóż... nie daję się ponieść takim opiniom, a filmy określane przez wielu "ciężkimi" często sprawiają niespodzanki. I tak było w przypadku Doriana.

W roli głównych wystapił Ben Barnes (którego ostatnio widziałem w "Gwiednym pyle" i "Kronikach Narni: Książe Caspian") i partneruje mu Colin Firth i Rachel Hurd-Wood. Właśnie postać kreowana przez Firtha podoała mi się najbardziej. Taki buntownik pod pantoflem żony. Zbuntowany, ale świadomy zarówno obowiązków (jako ojciec) jak i uciekającego czasu.

Kiedy młody, niedoświadczony Dorian trafia pod jego skrzydła, szybko przeistacza się w młodego (chciałoby sie powiedzieć yuppie, ale to nie te czasy) eksperymentatora. A za sprawą niezwykłego obrazu nic mu nie jest straszne. I właśnie ten obraz jest jego przekleństwem. Nie czarujmy się. Oglądając film, każdy chciałby taki obraz, każdy chciałby, aby rany się goiły, zmarszczki nie pojawiały, młodość trwała - a starzał sie tylko obraz. Ale jaki to miałoby wpływ na nasza duszę?

Ta kwestia przebija się w tym mrocznym, klimatycznie ciężkim (ale w pozytywnym znaczeniu) filmie. Problem duszy w nieśmiertelnym ciele. Problem człowieka, który zgrzeszył, z perspektywy czasu jest świadom uczynionego zła - i po latach chce się zmienić. Ale "karma to dziwka" (nie pamietam kto to powiedział) - i karma dosięgnie każdego. Nawet Doriana Graya.

Polecam ten film wszystkim, którzy lubią takie klimaty. Rezyserowi udało się stworzyć mroczny świat dekadentyzmu, który przez cały film utrzymał mnie przy ekranie.

sobota, 23 stycznia 2010

Łańcuch krytyczny - Eliyahu M. Goldratt


Dzisiaj trochę z innej beczki... całkiem innej, bo niby o książce, takiej bardziej tematycznej. Zastanawiałem się czy nie napisać o niej na blogu technicnzym "Red socket", ale ze względu na formę tej książki postanowiłem napisań o niej tutaj.

Co takiego niezwykłego jest w tej książce?
Wszystko!

Książka "Łańcuch krytyczny" traktuje mniej więcej o zarządzaniu projektami. Niekoniecznie informatycznymi - projektami ogólnie. Czy to projekty budowlane, inżynierskie czy jakie tam sobie wymarzycie. Książka nie zajmuje się organizacją projektu, strefą dokumentów projektowych ale skupia się na jednym zasadniczym problemie wszystkich projektów: JAK ZDĄŻYĆ NA CZAS?.

Nie od dziś wiadomo, że główną bolączką są pieniądze, czas i zasoby (pochodna znanego trójkąta). Zwykle kierując projektem, w pewnym etapie dochodzimy do wnbiosku, że coś jest nie tak. Że nie da rady zrobić tego wszystkiego (zakres projektu) przy tych zasobach (pieniądze i ludzie) NA CZAS. Wtedy najczęściej okrajamy projekt, jego zakres, z funkcji lub zwiekszamy budżet, ale najczęściej już nie udaje nam się zdążyć na czas.

Jeśli szukacie odpowiedzi na pytanie "Jak zdążyć na czas?" to jest pozycja dla was. A co was najbardziej zdziwi to jej forma!

Nie jest to zwykła książka techniczna, nie jest to praca naukowa.
Jest to książka przygodowa, książka z fabułą.

Opowiada o ludziach mających najprzeróżniejsze problemy (praca, życie osobiste, projekty) i o tym jak uczą się sobie z nim radzić. Co ciekawe, w formie opisów sposobów rozumowania, znajdujemy wiele ciekawych odniesień do naszych własnych problemów. Bohaterowie uczą się, sami dochodzą (a my razem z nimi) do rozwiązań, które później testują i wdrażają.

Książkę czyta się świetnie, jest napisana bardzo przyjaznym językiem i nadaje się dla każdego, nie tylko inżyniera, ale także logistyka, kierownika zespołu... każdego, kto ma trudności z zakończeniem zadań na czas.

POLECAM.

Jedyny minus to cena - 85zł.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax - Sonisphere Festival

Yeah... w końcu kupiłem bilety i zarezerwowałem dni wolne w pracy. Będzie się działo!

Takiego koncertu jeszcze nie było. Od 14:00 na lotnisku Bemowo w Warszawie, 16 czerwca 2010, zagrają największe zespoły, WIELKA CZWÓRKA, Metallica, Slayer, Megadeth i Anthrax. A do tego Mastodon i Behemoth (mam nadzieję, że bez Dody).

Jeśli jeszcze się nie zdecydowaliście - nic straconego. Bilety jeszcze są... Kupujcie... Może się spotkamy

sobota, 16 stycznia 2010

Zamieć (4.1/6)

"Zamieć" (org. "Whiteout") to film, który mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się wiele po tej produkcji z wielu powodów, a głównym był rezyser. Dominic Sena znany jest z filmów takich jak "60 sekund", "Kod dostępu" i chyba jego najlepszy film, a jednocześnie debiut kinowy "Kalifornia".

Czego on chce? - pewnie pytacie. - Przecież te filmy da się obejrzeć!

Tak. Zarówno spotkanie Seny z Cagem jak i Jackmanem zaowocowało filmami akcji, które można obejrzeć... nawet więcej niż raz. Ale ja zwracam uwagę, że "Kod dostępu" to film z 2001 roku... a potem nic. Jakaś produkcja telewizyjna i dopiero "Zamieć". 8 lat przerwy dla kogoś, kto robi filmy to dość dużo. Uznałem, że mogę się spodziewać tendencji spadkowej i dlatego do tego filmu podszedłem dość sceptycznie.

Adaptacja komiksu... nie, przepraszam... powieści graficznej (tak brzmi lepiej) autorstwa Grega Rucka i Steve'a Liebera, której kryminalna akcja rozgrywa się na zapomnianym przez Boga białym kontynencie okazała się miłą rozrywką. Szczególnie biorąc pod uwagę, że za oknem miałem zasypane śniegiem ulice Warszawy, sypiący śnieg i gorący napój w dłoni.

Komiks w Polsce ukazał się gdzieś w 2006 roku i pewnie nadawał się na scenariusz filmu - całego nie czytałem, więc moje opinie są nieco oderwane od tego graficznego pierwowzoru - wybaczcie.

Twórcy postanowili maksymalnie wykorzystać nieprzyjazny klimat Antarktydy i wyszło to na dobre. Od początku miałem skojarzenia z filmem "Rzecz" Carpentera - chyba najlepszy film w tym zimnym klimacie. Jednak sama historia jest całkiem inna - i bardzo dobrze. Nie jest to typowy kryminał. Gatunkowo jest na granicy pomiędzy kryminałem, a slasherem - ale takim bardziej dojrzałym. Bez bezsensownych bieganin, przerażonych blondynek i innych atrybutów gatunku. Za to mamy zakrwawiony czekan i zamaskowanego zabójcę.

Obsada jest dobra... dawno nie oglądałem Toma Skerritta, a jego istotna w filmie rola jest całkiem udana. Gabriel Macht chyba miał wnieść pewną dozę niepewnosci tego kto jest zabójcą, ale jakoś to nie wyszło - nie był dość przekonujący. Jeśli chodzi o Kate Beckinsale to nic nowego nie zaprezentowała... no może mały striptease przed wejściem pod prysznic.

Podsumowując, film jest dość dobry, warto go obejrzeć, ale pewnie nie będziecie chcieli już do niego wracać.

sobota, 2 stycznia 2010

Ocalić od zapomnienia...


Zapraszam wszystkich do odwiedzenia bloga poświęconego Lotnemu Oddziałowi Partyzanckiemu AK "Nerwa".

Dla wszystkich zainteresowanych będzie to niesamowite źródło informacji zawierające tworzone przez wiele lat opracowanie dotyczące oddziału, które powstało w latach 80 wysiłkiem wszystkich żyjących wtedy członków oddziału. Opracowanie i dodatkowe materiały umieszczone na tej stronie pochodzą ze zbiorów rodzinnych, a są to między innymi dziesiątki zdjęć, liczne wspomnienia żołnierzy AK oraz opisy akcji bojowych.
ZAPRASZAM!!!